Czwartek, 10 listopada 2016 (13:03) "Afroamerykanin będzie ostatnim prezydentem Stanów Zjednoczonych" - taką przepowiednię przytaczają w dzień po wyborach w USA światowe media. Wypowiedziała ją słynna Baba Wanga, której wcześniejsze wizje sprawdzały się w ponad 80 proc. Kobieta przewidziała atak na WTC, wybór czarnoskórego prezydenta w Stanach i tsunami, które spustoszyło wybrzeże Japonii w 2004 roku. Baba Wanga / ITAR-TASS /PAP/EPA Nie wiadomo dokładnie, co miała na myśli Baba Wanga, mówiąc o tym, że ostatnim - 44. - prezydentem USA będzie czarnoskóry mężczyzna. Albo oznacza to, że będzie koniec świata, albo że skończy się rola prezydenta w takiej formie jak do tej pory - piszą dziennikarze "Daily Telegraph". Może to również oznaczać, że USA zmienią dotychczasowy system polityczny, w którym pojęcie prezydenta nie będzie się pojawiało. Mimo że jak do tej pory nie wiadomo o takich planach, dziennikarze przypominają, że ponad 80 proc. przepowiedni "Nostradamusa z Bałkanów" się sprawdza. Tak było w przypadku tsunami w 2004 roku, zamachów w Nowym Jorku i katastrofy w elektrowni jądrowej w Fukushimie. Ostatnio było głośno o jej przepowiedni dotyczącej Państwa Islamskiego. Według jej wizji, "Europę ma czekać inwazja muzułmańskich ekstremistów". Wizje na kolejne lata są jeszcze bardziej katastroficzne. W 2023 roku ma "zmienić się orbita ziemi", w 2028 ludzkość ma dotrzeć na Wenus, w 2033 mają stopnieć lodowce, w 2043 w Europie ma panować kalifat, w 2066 Amerykanie mają użyć "broni klimatycznej" i przywrócić chrześcijaństwo, w 2076 do Europy ma powrócić komunizm. Jej ostatnia przepowiednia dotyczy 3797 roku - wówczas ma "umrzeć ziemia". (abs)Mobilizacja wykrwawia rosyjską gospodarkę. 28 września 2022, 7:05. "Dekretem o mobilizacji Putin sprowadza wojnę do domu Rosjan i pogrąża gospodarkę w prawdziwej katastrofie" — uważa rosyjski ekonomista Władysław Inoziemcew. Jego słowa mogą potwierdzać ruchy firm, które proszą Kreml o ochronę swoich pracowników przed poborem
Wybitną postać ks. kard. Augusta Hlonda (1881-1948), salezjanina, pierwszego biskupa Katowic, prymasa Kościoła katolickiego w Polsce i założyciela Towarzystwa Chrystusowego dla Wychodźców (Societas Christi pro Emigrantibus), a także reorganizatora Zgromadzenia Braci Serca Jezusowego, można oceniać na podstawie wspaniałych owoców duszpasterskich i duchowych. Nie mniej ważna jest, zespolona z życiem i działaniem prymasa Hlonda, przepowiednia zwycięstwa Kościoła — zwycięstwa wyproszonego przez wstawiennictwo Najświętszej Maryi Panny. To proroctwo prymas Hlond wypowiedział na łożu śmierci 22 października 1948 r. — w dniu Matki Bożej Patronki Dobrej Śmierci — w epoce wielkiego zamętu politycznego, społecznego i kulturalnego w sercu Europy. Warto wspomnieć, iż był to czas, kiedy sowiecki komunizm parł niezwyciężony w kierunku Europy Zachodniej i zdobywał kolejne kraje, także poza granicami starego kontynentu. Niestety, Polsce, pozbawionej jakiegokolwiek wsparcia ze strony Zachodu, z chwilą upadku Powstania Warszawskiego, czyli od 1944 r., został narzucony, z wyraźnej woli Moskwy i przy milczącej aprobacie Wielkiej Brytanii, jak również USA, reżim marksistowski oraz totalitaryzm komunistyczny. Większości Polaków zdawało się wtedy, że nadeszła ostateczna katastrofa i nadzieja na zwycięstwo wolności została raz na zawsze pogrzebana. Właśnie w tym czasie niespodziewanie zmarł prymas Polski. Zmarł człowiek, do którego odwoływali się wszyscy Polacy, zarówno katolicy, jak niewierzący, szczerze zatroskani o los swojego kraju. Śmierć prymasa Hlonda, który w tamtym historycznym momencie był jedynym pewnym punktem odniesienia dla zdezorientowanego społeczeństwa, spowodowała wielkie przygnębienie. Powszechnie ceniono jego autorytet, stanowczość w kierowaniu Kościołem oraz umiejętność wskazywania nowych rozwiązań, bez wystawiania na ryzyko fundamentalnych wartości wiary katolickiej. Potwierdził to jego następca na urzędzie prymasowskim, ks. kard. Stefan Wyszyński (1903-1981) — który przeszedł do historii jako Prymas Tysiąclecia. W liście napisanym 6 stycznia 1949 r. z okazji objęcia urzędu, zaledwie trzy miesiące po śmierci kard. Hlonda, nowy prymas pisał: «Przedwczesna, a tak budująca i kapłańska śmierć prymasa Polski, śp. Kardynała Augusta Hlonda, pozbawiła nie tylko zaślubione sobie archidiecezje pasterza, ale i naród cały — widzialnego symbolu jedności religijnej. (...) Jesteśmy pod wrażeniem wielkiego żywota i potężnych czynów tej historycznej postaci, człowieka, który przysporzył chwały Kościołowi i rozgłosu Polsce. Gdy w dniach naszej żałoby świat cały chylił swe czoło przed wielkim synem Kościoła, wielbił w nim jego niezachwianą wiarę, niezłomne męstwo, miłość ofiarną, pracowitość niewyczerpaną i tyle cnót, którymi dobrze zasłużył się Najwyższemu Ojcu narodów — Bogu, i katolickiej ziemi polskiej. Składając dziś należny hołd czci i uwielbienia, pragniemy, by wielkie życie zmarłego Prymasa było dla nas wzorem i promieniem przewodnim w drodze». Prymas Tysiąclecia Życzenie wyrażone przez prymasa Wyszyńskiego, by życie jego poprzednika stało się wzorem i światłem na niepewną przyszłość, nawiązywało do nowych wyzwań, a szczególnie ateizmu, narzuconego przez reżim komunistyczny we wszystkich sferach życia społecznego i kulturalnego. Dlatego to w proroczych słowach, uważanych także za rodzaj testamentu prymasa Hlonda, Wyszyński znalazł inspirację dla swojego programu duszpasterskiego. Jednym z najważniejszych punktów planu pracy apostolskiej następcy Hlonda było przygotowanie do wielkiego wydarzenia — Tysiąclecia Chrztu Polski — które przypadało w 1966 r. Wyszyński oznajmił to osobiście 22 października 1962 r. w Rzymie, u progu Soboru Watykańskiego ii: «Umierający w Warszawie Kardynał zapowiedział, że zwycięstwo, gdy przyjdzie, będzie zwycięstwem Matki Najświętszej. Powiedział, że do Tysiąclecia Chrztu trzeba Polskę prowadzić ze śpiewem: 'Bogurodzico Dziewico, Bogiem sławiena Maryjo'... Biskupi polscy uznali to wezwanie gasnącego Kardynała za swój program, za swój obowiązek. I dlatego, wczuwając się w te myśli i pragnienia odeszłego Pasterza, my biskupi polscy prowadzimy ojczyznę naszą w bramy Tysiąclecia za Maryją Jasnogórską i Królową Polski. Głęboko wierzymy, że zwycięstwo przyjdzie!» Te właśnie słowa wzbudziły wśród duchowieństwa i w społeczeństwie siłę, odwagę i, przede wszystkim — ku zaskoczeniu, a wręcz przerażeniu komunistycznych władz — stanowczą wolę oparcia się ateistycznej ideologii oraz wzmożenia wysiłków dla odnowy pracy duszpasterskiej oraz bardziej radykalnej działalności ewangelizacyjnej. Dwa lata później, przy okazji poświęcenia pomnika Augusta Hlonda, prymas Stefan Wyszyński potwierdził jeszcze wyraźniej doniosłe znaczenie testamentu swojego poprzednika dla duszpasterskiego przygotowania Polski do obchodów Tysiąclecia jej chrztu. Powiedział wtedy: «My dzisiaj prowadzimy naród w 'wiary nowe tysiąclecie', za przewodem Matki Bożej Jasnogórskiej. Ale nie myślcie, drodzy moi, że to czyniąc — ja i wszyscy biskupi polscy — wypełniamy tylko nasze zamiary. Przeczytałem słowa umierającego Kardynała, który mówi: 'Ja odejdę, przyjdą inni, będą moje dzieło prowadzili'. Oświadczam wam, dzieci najmilsze, że zawsze uważam — ja, niegodny jego następca na stolicy prymasowskiej — że nie swoje, ale jego dzieło prowadzę dalej, jego programy i plany wykonuję. Uważam się za wykonawcę jego duchowego testamentu. (...) Myśli przewodnie pracy, przygotowującej naród na Tysiąclecie Chrztu, wzięte są z serca umierającego Kardynała Augusta Hlonda. (...) Pragnę was zapewnić, umiłowani bracia kapłani i najmilsze dzieci Boże, że ja i biskupi polscy prowadzimy dalej jego dzieło. Dlatego idziemy w bramy nowego tysiąclecia za Panienką Najświętszą! Umierający Kardynał prymas zobowiązał nas do tego tymi szczególnymi słowami: 'Luctamini cum fiducia! Sub patrocinio Beatae Mariae Virginis laborate' (...)». Poświęcając Chrzcielnicę Tysiąclecia 31 maja 1965 r., Prymas wygłosił przemówienie, w którym raz jeszcze nawiązał do znaczenia i fundamentalnej wagi testamentu swego poprzednika, którego nie zawahał się nazwać «prorokiem polskim». «Małe Dziateczki! — powiedział przy tej okazji. — Bardzo wam dziękuję za kwiaty, których dostałem całe naręcza. Zawiozę je do katedry w Warszawie. Część z nich pójdzie na grób naszego poprzednika, śp. Kardynała Augusta Hlonda. A zaraz wam powiem, dlaczego. On to bowiem powiedział: 'Zwycięstwo, gdy przyjdzie, będzie to zwycięstwo Matki Najświętszej'. Ja jestem tylko wykonawcą jego programu. Pracuję nad tym, aby to zwycięstwo przyszło i aby było to zwycięstwo Matki Najświętszej. Ono przyjdzie i będzie Jej zwycięstwem. Dlatego wasze kwiaty pójdą na grób tego proroka polskiego, który gasnącymi oczyma i słabnącymi wargami zapowiadał zwycięstwo Matki Najświętszej. Módlcie się o to, aby mi starczyło sił, bym się przyczynił do tego zwycięstwa. Ale i wy wszyscy współpracujecie». Głównym inicjatorem nowenny przygotowującej do Tysiąclecia Chrztu Polski był, bez wątpienia, prymas Wyszyński, przy pełnym poparciu episkopatu polskiego, szczególnie arcybiskupa metropolity krakowskiego Karola Wojtyły. Nowenna, peregrynacja kopii obrazu Czarnej Madonny z Częstochowy po całym kraju, z jednodniowymi przystankami we wszystkich parafiach i u wszystkich rodzin katolickich, w których modlono się przy Niej, adorując ów Cudowny Wizerunek, były bez wątpienia najważniejszymi inicjatywami w ramach ewangelizacji narodu polskiego w drugiej połowie xx w. Ta inicjatywa wydała obfite, wspaniałe owoce: doprowadziła Polaków do moralnej odnowy i odkrycia na nowo chrześcijańskiej tożsamości — osobistej oraz całego narodu. Owe wydarzenia zyskały rozgłos także na forum międzynarodowym. A wszystko to dzięki peregrynacji świętej ikony, zainspirowanej proroczą wizją Sługi Bożego kard. Hlonda. Istotnie, gdziekolwiek przybywał święty obraz, mówiło się o zwycięstwie, które przyjdzie dzięki macierzyńskiemu wstawiennictwu Maryi u Jezusa. Dla dodania otuchy i odwagi wiernym cytowano ciągle słowa kard. Hlonda. Należy zauważyć, że inicjatywa duszpasterska, realizowana w życiu przez prymasa Wyszyńskiego, spotykała się z wrogością ze strony reżimu komunistycznego. Władze marksistowskie posunęły się nawet do brutalnego «zaaresztowania» wizerunku Czarnej Madonny. Jednak nawet to nie powstrzymało imponującego zwycięstwa Maryi, które dokonało przemiany narodu polskiego i przyniosło dobroczynne skutki w świecie. Wybór Karola Wojtyły na katedrę Piotrową Prymas Wyszyński odczytał wybór ks. kard. Karola Wojtyły na Następcę św. Piotra jako ukoronowanie proroctwa o zwycięstwie Maryi nad ateizmem marksistowskim, nie tylko na ziemi polskiej, ale i poza jej granicami. Powołanie metropolity krakowskiego — który zdaniem kard. Wyszyńskiego był pasterzem wybitnie maryjnym — do pełnienia posługi Piotrowej było dla niego ostatecznym potwierdzeniem zwycięstwa Maryi, przepowiedzianego przez Sługę Bożego kard. Hlonda. Ks. prymas Stefan Wyszyński wyraził to w homilii «Prorocza wizja Madonny Zwycięskiej», wygłoszonej w Rzymie 21 października 1978 r., po wyborze kard. Wojtyły. Mówił w niej: «Od samego początku, od chwili, w której zostałem wezwany na stolicę prymasowską w Gnieźnie i metropolitalną w Warszawie, miałem w sercu słowa testamentu pozostawionego przez umierającego Kardynała Hlonda: 'Zwycięstwo, gdy przyjdzie, będzie to zwycięstwo Matki Najświętszej'». I kontynuował, mając na myśli głęboką pobożność maryjną nowo wybranego Jana Pawła ii: «Z całą pokorą można powiedzieć, że zwycięstwo przyszło! Na tronie Piotrowym siedzi Papież Maryjny. (...) A więc zwycięstwo Matki Najświętszej przyszło naprawdę». W tej samej homilii kard. Wyszyński zwrócił uwagę na opatrznościową zbieżność dat: inauguracja pontyfikatu Jana Pawła ii odbyła się w rocznicę śmierci kard. Hlonda. Prymas zauważył: «Trzydzieści lat mija od apokaliptycznej wizji, oglądanej oczyma umierającego w Warszawie Kardynała Augusta Hlonda, prymasa Polski. W proroczym widzeniu mówił on: 'Walczcie pod opieką Najświętszej Maryi Panny. Zwycięstwo, gdy przyjdzie, będzie to zwycięstwo Matki Najświętszej'. Trzydzieści lat później, tego samego dnia, w rocznicę jego śmierci, oddawać będziemy Bogu i Kościołowi Syna polskiej ziemi, który został Namiestnikiem Chrystusa i Następcą św. Piotra. Na tle wyniosłej elewacji Bazyliki Piotrowej odbędzie się uroczystość inauguracji rządów i posługiwania Jana Pawła ii, dotychczasowego kardynała Wojtyły, arcybiskupa krakowskiego». Rzeczywiście, Sługa Boży kard. Hlond zmarł 22 października około godz. 10. 30, zaś inauguracja pontyfikatu Papieża Jana Pawła ii odbyła się 22 października 1978 r. o godz. 10. Może to się wydać zwykłym zbiegiem okoliczności albo też czymś więcej, co pozwala dostrzec opatrznościowe działanie Pana. Sam Jan Paweł ii wielokrotnie odwoływał się w swoich wypowiedziach do Hlonda. Mówił o nim na przykład podczas swojej drugiej podróży apostolskiej do Polski, wybrawszy do tego miejsce najwłaściwsze, to znaczy sanktuarium maryjne na Jasnej Górze w Częstochowie, gdzie — jak głosił wzruszony polski Papież — «bije serce narodu w Sercu Matki». Przy tej okazji Papież wyznał, że prorocze słowa Sługi Bożego kard. Augusta Hlonda stale go inspirowały i kształtowały oraz wywarły przemożny wpływ na jego własne, całkowite zawierzenie Maryi. W przemówieniu, wygłoszonym w niedzielę 19 czerwca 1983 r. o godz. 21 — należy pamiętać, że był to trudny moment w historii: kiedy świętowano jubileusz 600-lecia sanktuarium maryjnego na Jasnej Górze, w kraju panował stan wojenny, wprowadzony przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego, a Papież odbywał swą wizytę dwa lata po zamachu z 13 maja 1981 r. — Jan Paweł ii powiedział: «Na koniec, o Matko Jasnogórska, przybyłem tutaj, aby Ci jeszcze raz powiedzieć: Totus Tuus! Jestem, o Matko, cały Twój i wszystko moje jest Twoim! (...) Jeszcze jedno. W dniu 13 maja minęło dwa lata od tego popołudnia, kiedy ocaliłaś mi życie. Było to na placu św. Piotra. Tam, w czasie audiencji generalnej, został wymierzony do mnie strzał, który miał mnie pozbawić życia. Zeszłego roku w dniu 13 maja byłem w Fatimie, aby dziękować i zawierzać. Dziś pragnę tu, na Jasnej Górze, pozostawić, jako wotum, widomy znak tego wydarzenia, przestrzelony pas sutanny. Wielki Twój czciciel Kardynał August Hlond, prymas Polski, na łożu śmierci wypowiedział te słowa: 'Zwycięstwo — gdy przyjdzie — przyjdzie przez Maryję'». Na dowód tego, jak głęboko prorocze słowa prymasa Hlonda zapadły w serce Papieża, przytoczmy fragment jego Testamentu: «Kiedy w dniu 16 października 1978 r. konklawe kardynałów wybrało Jana Pawła ii, Prymas Polski kard. Stefan Wyszyński powiedział do mnie: 'zadaniem nowego papieża będzie wprowadzić Kościół w Trzecie Tysiąclecie'. Nie wiem, czy przytaczam to zdanie dosłownie, ale taki z pewnością był sens tego, co wówczas usłyszałem. Wypowiedział je zaś Człowiek, który przeszedł do historii jako Prymas Tysiąclecia. Wielki Prymas. Byłem świadkiem Jego posłannictwa, Jego heroicznego zawierzenia, Jego zmagań i Jego zwycięstwa. Zwycięstwo, kiedy przyjdzie, będzie to zwycięstwo przez Maryję — zwykł był powtarzać Prymas Tysiąclecia słowa swego Poprzednika kard. Augusta Hlonda». Ojcowie paulini, kustosze sanktuarium Czarnej Madonny na Jasnej Górze, pragnąc upamiętnić głębokie przekonanie ludzi o świętości ukochanego prymasa Hlonda oraz dwóch innych wielkich postaci Kościoła, to znaczy ks. kard. Stefana Wyszyńskiego i Papieża Jana Pawła ii, umieścili w drugiej części kaplicy, w której znajduje się otaczana wielką czcią ikona Czarnej Madonny, w samym «sercu» chrześcijańskiej Polski, trzy kolorowe witraże. Środkowy przedstawia Jana Pawła ii, na dwóch bocznych są wizerunki — kard. Augusta Hlonda, z zapisanymi słowami jego proroctwa, oraz kard. Stefana Wyszyńskiego. Wszyscy trzej mają ze sobą wiele wspólnego, łączy ich przede wszystkim niezachwiana wiara we wstawiennictwo Maryi w historii zbawienia ludzkości. Zakończenie Upadek komunizmu to fakt historyczny. Przyczyniło się do tego wielu ludzi. W Polsce do osób, które położyły kres owemu wielkiemu nieszczęściu ludzkości, należy niewątpliwie zaliczyć, przywołanych w niniejszym artykule, wielkich mężów, czczonych dzisiaj jako Sługi Boże. Ich wpływ na proces pokojowych przemian, których zwieńczeniem był upadek Muru Berlińskiego w 1989 r., nie ograniczył się tylko do Polski, lecz miał rezonans na całym świecie. Jan Paweł ii podczas wizyty w Republice Czeskiej usłyszał, jak prezydent Václav Havel mówi z wielkim wzruszeniem i wdzięcznością o «cudzie». Nie popadając w przesadę, w pokojowej przemianie Europy Wschodniej rzeczywiście można dostrzec «cud», który w pewnym sensie można by przypisać także Słudze Bożemu kard. Hlondowi, bo przecież to on przekazał swoją niezachwianą wiarę we wstawiennictwo Błogosławionej Dziewicy Maryi swemu następcy kard. Wyszyńskiemu, a ten z kolei — metropolicie krakowskiemu, późniejszemu Papieżowi Janowi Pawłowi ii. Na koniec zacytujemy w tym miejscu słowa ks. prymasa kard. Augusta Hlonda, do niedawna nieznane. 10 stycznia 1948 r. prymas napisał w liście do biskupa Bova Marina (Włochy) Giuseppe Cognaty (1885-1972): «Dziękuję Ekscelencji za modlitwy w imieniu Polski. Stoi ona na pierwszej linii walki. Wspaniały jest jej duchowy opór. Proszę o dalszą modlitwę do Nieśmiertelnego Króla wieków i Jego wszechmogącej Matki, słodkiej Wspomożycielki Chrześcijan. Zobaczymy wydarzenia większe od tych, które miały miejsce pod Lepanto i Wiedniem». Stanisław Zimniak Pracownik naukowy Salezjańskiego Instytutu Historycznego w Rzymie opr. mg/mg
Powyższa przepowiednia Nostradamusa również miała się wypełnić w tym roku jako globalny kryzys i będący jego efektem wzrostu cen podstawowych produktów. Jednak - jak zawsze w przypadku Nostradamusa - są to słowa na tyle uniwersalne, że można odnieść je do wielu sytuacji.
Jaką przyszłość dla Polski przepowiadali na początku dekady Bronisław Komorowski i Janusz Palikot? Jaką Manuela Gretkowska i prof. Magdalena Środa? A jaką Kuba Wojewódzki i Kora? Wpadło nam w ręce bezcenne znalezisko. Prawie przed dekadą, w 2011 r., dziennikarze „Polityki” Przemek Berg i Piotr Stasiak przeprowadzili sondę wśród znanych intelektualistów, artystów i polityków. Zapytali ich, jaki będzie świat i jaka Polska w 2020 r. Na ile ich oczekiwania sprzed dziewięciu lat się sprawdziły, a na ile trafili kulą w płot? Do części z nich dotarliśmy ponownie, żeby sprawdzić, jak oceniają swoje prognozy. Konopie wszędzie i prymas Hołownia Zacznijmy od najbardziej oryginalnych przewidywań. Kora i Kamil Sipowicz wieszczyli, że polskie prawo nie będzie zakazywało sadzenia konopi. Uprawa tej nowej rośliny stałaby się istotną gałęzią gospodarki, gdyż miało się z niej produkować papier, liny, lekarstwa i olej konopny (cenne ekologiczne paliwo). Ich zdaniem „w 2020 r. Polska pokryta będzie siecią autostrad i dróg szybkiego ruchu. Pod względem rozwoju ekonomii kraj będzie w czołówce Europy”. W 2019 r. literackiego Nobla miał zaś dostać... Polak wietnamskiego pochodzenia. Dziś Kamil Sipowicz komentuje: – Spełniło się jedynie zalegalizowanie medycznej marihuany, Nagroda Nobla, ale tylko częściowo, i otwarcie Roztocza na turystykę. Z kolei Kuba Wojewódzki, dziennikarz, prezenter i satyryk, zajął się polityką. „W 2020 r. Jarosław Kaczyński w PiS pozostaje sam. Wyrzucił wszystkich po wszystkich przegranych wyborach. Sfrustrowany zapowiedział wyrzucenie z partii wnuczka Joachima Brudzińskiego, który narodzi się dopiero za dwa lata! Czasem, w chwili wzburzenia, prezes wyrzuca i siebie. Potem w Magdalence, mateczniku wszystkich spiskowców, sam ze sobą negocjuje powrót” – napisał w swej prognozie Wojewódzki. Chociaż w kilku kwestiach dużo się nie pomylił: wieszczył zniesienie wiz do USA, że głową Kościoła zostanie Szymon Hołownia, a wnuczek Krzysztofa Ibisza napisze książkę „Jak wytrzymać z dziadkiem młodszym ode mnie?”. Komorowski o marnowaniu szans, Palikot o sile Kościoła Co o polityce mieli do powiedzenia politycy? – Jeśli zwycięży w niej duch konfrontacji, wojny polsko-polskiej, to zmiany mogą być niewielkie, zupełnie nieadekwatne do otwierających się możliwości. Jeśli główni gracze naszej polityki będą mieli ręce zaciśnięte w pięści, to zabraknie im energii i ochoty do zmierzenia się z rzeczywistymi problemami naszego kraju – przepowiadał prezydent Bronisław Komorowski. W tym sensie miał rację, bo wojna polsko-polska trwa w najlepsze i rzeczywiście hamuje rozwój kraju. – Widać, jak marnowane są szanse na pogłębienie modernizacji, poprawę pozycji kraju na świecie i współkształtowanie sytuacji na Wschodzie. Nie są podejmowane trudne wyzwania, takie jak reforma służby zdrowia czy systemu emerytalnego. W tych dziedzinach odnotowaliśmy regres, cofnęliśmy się z oczywistą stratą dla obywateli – mówi nam dziś Bronisław Komorowski. Z kolei Janusz Palikot przewidywał, że Polska zbliży się do nowoczesnych państw Zachodu. To zaś pozwoli Polakom z dystansu spojrzeć na katastrofę smoleńską czy emigrantów. Jego zdaniem do 2020 r. zmiany miały zmieść ze sceny politycznej zarówno Kaczyńskiego, jak i Tuska. – Z ich retoryką będą wyglądali wtedy po prostu śmiesznie – przewidywał Palikot. Nie tylko w tej kwestii były lider Twojego Ruchu minął się z rzeczywistością. – W 2020 r. Kościół w Polsce nie będzie mógł sobie pozwolić na taką obecność w życiu publicznym jak dzisiaj, ponieważ granica między nim a państwem będzie bardziej wyraźna i świadoma. Ale zastrzegł przytomnie: – Oczywiście to wszystko nie jest przesądzone. Jeszcze może się wydarzyć coś, co te zmiany spowolni. Jakaś kolejna katastrofa, która nas uwsteczni i wzmocni polski konserwatyzm. Wielka społeczna zmiana czy jej brak? – Rządzące polityką i biznesem pokolenie solidarnościowej rewolucji zacznie przygotowywać się do emerytury – prognozował w 2011 r. filozof prof. Andrzej Leder. I pytał: – Czy nie wyczerpie się nie tylko pewien rodzaj polityki, ale też „mainstreamowy” model współczesnej polskiej kultury, ukształtowany po 1989 r.? Nieostry, obłudnie tolerujący sprzeczności, jak choćby tę, że w kraju deklarującym niezmierne przywiązanie do wartości rodzinnych bardzo niewielu ludzi naprawdę chce mieć dzieci? Co o swoich przepowiedniach Andrzej Leder sądzi dzisiaj? – Polska wielkomiejska klasa średnia dojrzewa do polityczności, do poważniejszego traktowania spraw publicznych. Odchodzi od naiwnego indywidualizmu epoki transformacji. W tym sensie nawet nacjonalizm wyraża tęsknotę za wspólnotą polityczną, co samo w sobie uważam za pozytywne, choć nacjonalizmem raczej się brzydzę. Zdaniem krytyczki literackiej Kazimiery Szczuki Polska przez dekadę niewiele się miała zmienić. Chociaż... – Stryj z dubeltówki wypali, celując do dzika, i niechcący skośnookiego żydziaka Bambo ustrzeli. Chłop cyganichę zahifioną psami poszczuje. Marihuana i aborcja pozostaną nielegalne. Obowiązek powszechnej katechezy uregulują przepisy kodeksu karnego, a z czasem stosowny zapis w konstytucji – napisała Szczuka w swojej prognozie. Nowym zjawiskiem mieli być tzw. przystankersi, plujący na przejeżdżające auta, podpalający wiaty przystankowe i kosze na śmieci. – Sformułowana przeze mnie 10 lat temu prognoza była bardziej diagnozą ówczesnej epoki rządów PO niż przewidywaniem przyszłości – mówi dziś Szczuka. – Dziś sytuacja uległa odwróceniu. Prawica jest na wozie, a liberałowie pod wozem. Historia ruszyła z kopyta, tyle że wstecz, a nie w przód. Klerykalne obskuranctwo stało się programem rządowym, a faszyzujące postawy mentalne urosły do rangi cnót narodowych. W gospodarce cud albo katastrofa Przedsiębiorca Zbigniew Niemczycki słusznie uważał, że w 2020 r. będziemy „fascynującym krajem”, choć o szczegółach można dyskutować. Jego zdaniem Polska powinna być dziś krajem „zamożnym, mądrym, przyjaznym dla świata i dla siebie”. – Złe emocje znikną, dobra energia pojawi się wszędzie: w biznesie, życiu społecznym, w polityce i mediach. Polska będzie miała nie tylko najszybszy wzrost ekonomiczny w Europie, ale też wspaniałą jakość życia ludzi. Zupełnie nowy wymiar zyska pojęcie patriotyzmu. Nie trzeba będzie ginąć za ojczyznę, trzeba będzie dla niej mądrze, zgodnie pracować – twierdził Zbigniew Niemczycki. Z kolei konsekwentnie pesymistyczny ekonomista Krzysztof Rybiński przewidywał, że populistyczna polityka gospodarcza doprowadzi w 2020 r. do ekonomicznej zapaści. W swej wizji opisał, jak wysiada z powolnego pociągu na Dworcu Centralnym i podróżuje przez pogrążoną w ciemnościach stolicę (ciągły brak prądu), otoczony przez emerytów-żebraków. Kobiety w natarciu Kolejne przewidywania, które generalnie się sprawdziły, dotyczyły poprawy pozycji kobiet. Ale w szczegółach nie wszystko potoczyło się zgodnie z prognozami. Zdaniem prof. Magdaleny Środy do 2020 r. wprowadzony miał zostać 50-proc. parytet w dostępie do wszystkich funkcji publicznych dla kobiet i mężczyzn. Rząd zaś stworzyć miały same kobiety – i prof. Środa zaproponowała nawet jego skład, z premier Henryką Bochniarz i ministrami Kingą Dunin, Hanną Gronkiewicz-Waltz, Barbarą Labudą. Prezydentką w 2020 r. miała zostać także kobieta, ale nie Małgorzata Kidawa-Błońska, tylko Danuta Hübner. Prof. Środa przewidziała też problemy z „roszczeniowym Kościołem” i wzrost „ksenofobii związanej z napływem emigrantów”. – Chrześcijańska Polska chętnie deklaruje miłość bliźniego, polska gospodarka potrzebuje rąk do pracy, a my nie chcemy „obcych” ani z miłości, ani dla potrzeby – mówi dziś prof. Środa. Pisarka Manuela Gretkowska uważała, że kobiety same zdobędą większość – jako główne postaci polskiego życia publicznego w 2020 r. wymieniała Kasię Tusk, Aleksandrę Kwaśniewską i Martę Kaczyńską. – My, naród polski, w 2020 r. zerwiemy z gombrowiczowskim gówniarstwem i synczyzną. Znikną z polskiej polityki durnie, alkoholicy i narcystyczni psychopaci. Nastanie córczyzna – wieszczyła. Nie do końca się udało. – Sądziłam, że będziemy szli normalną drogą, a jej miarą byłaby liczba kobiet w polityce, jak w Finlandii. U nas żadna kobieta od czasów Joanny Kluzik-Rostkowskiej sama nie rozdawała kart w polityce i nie stworzyła sobie zaplecza – komentuje Gretkowska dziś. I dodaje ponuro: – Może dobrze się stało, że rozwalają Polskę Polacy. Nie będzie złudzeń, że jesteśmy ofiarami. Historia, wóda i religia – to trójkąt bermudzki, w którym leży Polska. Sieciowa prywatność w rozkwicie Filozof dr Andrzej Wajs tak jak Palikot przewidywał trwały rozdział Kościoła od państwa. – W 2020 r. kościoły będą puste. I to nawet nie z tego powodu, że dzieją się jakieś złe rzeczy. Wchodzą w życie nowe pokolenia, które w ogóle Kościołem i jego nauką się nie interesują. Bliżej prawdy był w innych przewidywaniach: przemian społecznych w kierunku tworzenia nisz i sieci. – Rozwój technologii informacyjnych wywoła zjawisko głębokiej niszy. To w niej – dzięki internetowi – ludzie będą tworzyli swe zamknięte społeczności. Dziś dr Wajs komentuje: – Sieciowa prywatność przeżywa rozkwit. Od pięciu, może siedmiu lat obserwujemy próby przejęcia mediów społecznościowych przez państwo – to rozpaczliwa próba włączenia internetu do celów, które są sprzeczne z jego przeznaczeniem. Proces deregulacji mechanizmu sterowania opiniami ludzi będzie jednak postępował, ponieważ wszelki instytucjonalizm jest obcy idei wolnego oprogramowania. Władzę przejmą prywatne, nietrwałe, zmieniające się szybko wspólnoty komunikacyjne. Tego nie da się już zatrzymać. Coraz gorszy klimat Naukowcy, zwłaszcza od klimatu, już przed dekadą zapowiadali to, co wielu zaczyna dostrzegać dopiero dziś. – Zauważalnie przybędzie burz. Częściej usłyszymy o trąbach powietrznych i gradobiciach, ale także o śnieżycach, które też są następstwem nadmiaru energii w atmosferze. Coraz silniejsze lokalne ulewy będą zagrażać powodziami. Równie prawdopodobne będą długotrwałe susze, zwłaszcza wiosenne – przewidywał dr Witold Lenart, klimatolog. Prof. Roman Juszkiewicz – wybitny kosmolog – troszczył się o niskie nakłady na naukę. – Może jednak zmądrzejemy? I dojdziemy do wniosku, że szkoły i biblioteki są ważniejsze od stadionów, a jakość życia ważniejsza od prostackiej maksymalizacji zysku? – pytał w 2011 r. Może zmądrzejemy za kolejnych 10 lat? Teraz czas na prognozy na 2030 r. Zobaczymy, czy je ktoś po dekadzie odnajdzie i na ile się sprawdzą. Przy pisaniu artykułu wykorzystałem tekst Piotra Stasiaka „Jaka Polska 2020?” i prognozy zebrane przez Przemka Agata Szczerbiak, Aleksandra Żelazińska. Przeczytaj wszystkie prognozy: Kora i Kamil Sipowicz: Polska konopiami kwitnąca (2011) Kuba Wojewódzki: Spór o Jezusa Świebodzińskiego (2011) Bronisław Komorowski: Trzeba marzyć i działać (2011) + Marnowane są polskie szanse (2020) Janusz Palikot: Koniec dziecięcego wieku (2011) Andrzej Leder: Czy mieszczaństwo dojrzeje? (2011) + Dojrzewamy, ale powoli, za wolno (2020) Kazimiera Szczuka: Wąsów nikt golił nie będzie (2011) + Prawica na wozie, liberałowie pod wozem (2020) Zbigniew Niemczycki: Praca, dobrobyt, pieniądze (2011) Krzysztof Rybiński: Wysiadam na Centralnym. Ciemno i zimno... (2011) Magdalena Środa: 50 proc. kobiet (2011) + Konserwatyzm ma się dobrze (2020) Manuela Gretkowska: Czas córczyzny (2011) + Polski trójkąt bermudzki (2020) Andrzej Wajs: Nowa sieciowa prywatność (2011) + Sieciowa prywatność przeżywa rozkwit (2020) Witold Lenart: Bez emisji CO2? (2011) Roman Juszkiewicz: Więcej fizyki, mniej religii (2011)
Migrację Polaków z Kresów po drugiej wojnie światowej, potocznie określaną mianem repatriacji, należałoby nazwać raczej przesiedleniem (często przymusowym), a czasami wręcz wypędzeniem. [Artykuł pochodzi z najnowszego wydania Pomocnika Historycznego „Z Kresów na Kresy”. Pełne wydanie pomocnika można kupić w sklepie POLITYKI] Motyw homogenizacji etnicznej. Tzw. pierwsza sowiecka okupacja Kresów (wrzesień 1939 – czerwiec/lipiec 1941 r.) trwała na tyle krótko, że trudno jednoznacznie stwierdzić, jakie były ostateczne plany Stalina wobec ich mieszkańców, zwłaszcza Polaków. Czy ograniczyłby się do usunięcia niebezpiecznych elit (co w dużej mierze zrobił), czy też – gdyby nie doszło do wojny niemiecko-sowieckiej i reżim komunistyczny ustabilizowałby się na Kresach – kolejnym krokiem byłaby ich homogenizacja narodowościowa, połączona z masowymi przesiedleniami Polaków i zapewne Żydów? Jest to jednak tylko historia alternatywna. Kierunek realny nadała jej agresja niemiecka na ZSRR 22 czerwca 1941 r., która radykalnie zmieniła sytuację dawnych wschodnich rejonów Polski. W ciągu dwóch lat społeczność żydowska Kresów została praktycznie unicestwiona. Wkroczenie Niemców doprowadziło także do uaktywnienia się nacjonalistów ukraińskich, liczących na stworzenie własnego państwa. Wpłynęło to na podjęcie przez kierownictwo OUN decyzji o usunięciu polskiej ludności ze wszystkich spornych terytoriów i w rezultacie do krwawych czystek etnicznych na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Wydarzenia lat 1941–44 miały bezsprzecznie wpływ na decyzje Stalina wobec Kresów. Czystki etniczne udowadniały, że koegzystencja narodowościowa jest niemożliwa i jedynym wyjściem jest homogenizacja etniczna. Było to już znacznie łatwiejsze z powodów zarówno ilościowych, jak politycznych. Z ok. 4 mln Polaków mieszkających w 1939 r. na wschód od Bugu z chwilą wkroczenia Armii Czerwonej w 1944 r. pozostała zaledwie połowa, a z ponad 1 mln Żydów – zapewne jedynie kilkadziesiąt tysięcy. Rachunki polityczne. Z drugiej strony fakt przystąpienia ZSRR do wojny po stronie zachodnich aliantów i przejęcie przez niego aż do połowy 1944 r. ciężaru działań w Europie spowodował, że zachodnie demokracje wyrozumiale traktowały polityczne i terytorialne posunięcia Rosjan. Pieredyszka gwarantowana przez Armię Czerwoną warta była wysokiej ceny: odstąpienia Stalinowi połowy Europy – w tym polskich Kresów. Nie wchodził też w rachubę opór Polaków. Protestujący emigracyjny rząd w Londynie, z którym Moskwa zerwała kontakty już w kwietniu 1943 r., był skutecznie neutralizowany przez zachodnich aliantów, głównie Brytyjczyków. Polscy komuniści, szykujący się w ZSRR do objęcia władzy w kraju, z jednej strony zgadzali się z roszczeniami terytorialnymi Moskwy (układ graniczny został podpisany 27 lipca 1944 r.), z drugiej dążyli do jak najdalej idącej homogenizacji etnicznej powojennej Polski. Nie można natomiast zaprzeczyć, że komuniści ci, często sami mający tragiczne doświadczenia z pobytu w ZSRR, chcieli uratować jak najwięcej z polskiej substancji ludzkiej, zarówno z Kresów, jak z głębi Rosji. Trudno natomiast stwierdzić, jaką rolę odgrywał już w lecie 1944 r. argument użycia przesiedlonych z Kresów Polaków do akcji osiedleńczej na ziemiach niemieckich, mających stanowić rekompensatę za utracone terytoria na wschodzie. Ten czynnik zaczął znaczyć od wiosny 1945 r., kiedy polska administracja na tzw. Ziemiach Odzyskanych stała się faktem. Jak się zdaje, w 1944 r. ważniejsze było również zyskanie argumentu – przez tzw. wzajemną wymianę ludności – do usunięcia z Polski mniejszości ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej. Wymiana ludności Umowy o wzajemnej ewakuacji ludności. Zależało na tym również władzom poszczególnych granicznych republik sowieckich, na które Moskwa scedowała organizację przesiedleń. (Dlatego trudno jest tu mówić o repatriacji, która jest rodzajem reemigracji, powrotu do ojczystego kraju osób, które wskutek różnych wydarzeń znalazły się poza jego granicami). Nie ulega jednak wątpliwości, że zasady, na których miała się ta operacja odbywać, opracowano w stolicy ZSRR. Wskazuje na to chociażby fakt, że umowy o wzajemnej ewakuacji ludności, które Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego podpisał z władzami trzech republik sowieckich (ukraińską i białoruską 9 września 1944 r. oraz litewską 22 września 1944 r.), były praktycznie identyczne (zbiorczo nazwano je układami republikańskimi). Przewidywały „dobrowolne przesiedlenie” ludności polskiej i żydowskiej z Kresów oraz ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej z Polski lubelskiej. Nie określono jednak dokładnie, czy kryterium przesiedlenia ma być posiadanie przed 17 września 1939 r. obywatelstwa polskiego, czy też deklarowanie przed tą datą narodowości polskiej. Przy skomplikowanej sytuacji etnicznej na dawnych wschodnich terenach II Rzeczpospolitej musiało się to stać zarzewiem poważnych konfliktów. Niemało miejsca poświęcono w umowach kwestiom organizacyjnym – zapewniono przesiedleńcom możliwość wyboru miejsca osiedlenia, odszkodowanie za mienie pozostawione (ziemia, nieruchomości) w formie gospodarstwa wiejskiego lub nieruchomości miejskiej. Można było zabrać do 2 ton bagażu na rodzinę: odzież, obuwie, żywność, sprzęty domowe, inwentarz gospodarczy, zwierzęta hodowlane. Przedstawiciele wolnych zawodów (lekarze, artyści, naukowcy) mogli wziąć przedmioty niezbędne do wykonywania swego zawodu. Wyjeżdżających zwolniono ze wszystkich zobowiązań podatkowych, kontyngentów etc. Do koordynacji działań polskich 7 października 1944 r. został powołany Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR), mający organizować przesiedlenia zarówno ludności polskiej, jak obcej. W przypadku Polaków miał zająć się również ich osiedleniem na nowym miejscu. Umowy były optymistyczne również pod względem terminów. Przewidywały rejestrację przesiedleńców od 1 października do 31 grudnia 1944 r., a samo przesiedlenie od 1 grudnia 1944 r. do 1 kwietnia 1945 r. Było to nierealne i porozumienia musiały być parokrotnie przedłużane. Ostatecznie też główny etap przesiedleń, nazywanych eufemistycznie repatriacją, zakończył się w czerwcu 1946 r. Porozumienia zawarte we wrześniu 1944 r. obejmowały tylko Polaków przebywających w danym momencie na terenach zachodnich republik ZSRR, a nie np. na Syberii czy w Kazachstanie. Umowę przewidującą ich repatriację (w tym przypadku określenie jest prawidłowe) podpisano dopiero 6 lipca 1945 r. Dotyczyła ona jedynie obywateli polskich sprzed 1 września 1939 r., nie obejmując licznej Polonii mieszkającej w ZSRR przed wojną. Wysiedleńcze domino. Większość wielkich migracji przymusowych XX w. była z sobą ściśle powiązana. Nie inaczej było z zaczętymi jesienią 1944 r. migracjami przez nową granicę na Bugu. Należy przede wszystkim pamiętać, że nie był to transfer jednostronny, wyłącznie ze wschodu na zachód. Również Warszawa – jak wspomnieliśmy – nie życzyła sobie mniejszości narodowych, konsekwentnie realizując projekt państwa jednonarodowego. Według ówczesnych obliczeń jesienią 1944 r. było w Polsce ponad 546 tys. osób podlegających kryteriom ewakuacji za granicę wschodnią. Największy odsetek stanowili Ukraińcy, do których usunięcia z terenów na zachód od Bugu polskie władze przykładały olbrzymią wagę, nie cofając się przed brutalnym przymusem (zdarzały się aresztowania i wysiedlenia całych wsi). Ogółem według oficjalnych danych do początku sierpnia 1946 r. wysiedlono z Polski ok. 520 tys. Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Nacisk władz polskich na ich wyjazd był uzasadniony nie tylko homogenizacją etniczną kraju, ale również koniecznością znalezienia ziemi i domów dla Polaków wysiedlanych z Kresów. Na przełomie lat 1944–45 ziemie niemieckie były jeszcze tylko mglistą obietnicą, tymczasem już jesienią 1944 r. zaczęli napływać z Ukrainy Polacy (ok. 120 tys.), w większości uciekinierzy przed terrorem ze strony nacjonalistów ukraińskich. Przesiedlenie z Kresów nabrało tempa wiosną, a zwłaszcza latem i jesienią 1945 r., kiedy umożliwiło to otwarcie dla akcji osiedleńczej dawnych terytoriów niemieckich (co z kolei stymulowało wysiedlanie Niemców). W 1945 r. przesiedlono prawie 743 tys., a w 1946 – 640 tys. osób (w tym prawie 222 tys. z głębi ZSRR). W ciągu kolejnych dwóch lat z dawnych Kresów „repatriowano” jedynie 2911 osób, a z głębi ZSRR – 15 275. W sumie w latach 1944–48 przesiedlono oficjalnie 1 517 983 osób. Do tej liczby należy doliczyć zapewne ok. 200 tys. dzikich przesiedleńców – zagrożonych aresztowaniem i zsyłką żołnierzy Armii Krajowej, Polaków z Wileńszczyzny niemogących doczekać się na urzędowe przesiedlenie czy uciekających przed terrorem nacjonalistów ukraińskich mieszkańców Galicji Wschodniej. Warunki wysiedleń Pożegnanie małych ojczyzn. Decyzja opuszczenia – oficjalnie lub nie – małej ojczyzny była funkcją wielu czynników, wśród których własna deklaracja i poczucie świadomości narodowej stanowiły elementy ważne, ale często niedecydujące. Kresowiacy mieli odejść z ziem zamieszkanych przez nich od wielu stuleci, z którymi związani byli mocnymi więzami uczuciowymi i historycznymi. I chociaż Polacy na Kresach mieli za sobą doświadczenia okupacji sowieckiej lat 1939–41, to – przynajmniej w początkowym okresie przesiedleń – nie brakowało decyzji o pozostaniu. Były one z jednej strony motywowane nadzieją na korzystne wyniki konferencji pokojowej, z drugiej zaś – szczególnie wśród inteligencji – chęcią zapobieżenia rusyfikacji i zachowania charakteru narodowego Kresów. Jednak w walce sumienia i ideałów z rozsądkiem i zimną kalkulacją zwyciężała zazwyczaj opcja opuszczenia Kresów. Propaganda przesiedleń. Niemałą rolę w podjęciu takiej decyzji odgrywała propaganda uprawiana przez władze w Warszawie wśród polskiego społeczeństwa na Kresach. „Panującym nastrojem mimo wszystko wśród tych setek tysięcy Polaków jest to – donoszono w końcu 1945 r. z Białorusi – że nie zważając na nic, nawet gdyby przyszło wszystko porzucić, pieszo udadzą się oni do Kraju (...) owiani nadzieją, że Rząd Jedności Narodowej zatroszczy się o ich dalsze losy w Polsce”. Jak też raportował w kwietniu 1946 r. włoski poseł w Warszawie Eugenio Reale „Polacy zamieszkali na Ukrainie Zachodniej dochodzą stopniowo do przekonania, że obowiązkiem ich jest wrócić do kraju, by wziąć czynny udział w odbudowie Polski”. Strach i przymus. Polskie instytucje miały ważny, ale jednak tylko częściowy udział w przekonywaniu Polaków do przesiedlenia za Bug. Podstawowym bodźcem do wyjazdu (oprócz poczucia więzi narodowych i chęci życia w Polsce – choć nie na ziemi ojców) były bowiem strach i przymus: od terroru bezpośredniego, aresztowań, po przymusową ukrainizację czy lituanizację oraz dyskryminację zawodową lub oświatową Polaków. W decyzji o wyjeździe pomagała też świadomość, że znacznie lepiej udać się na niepewny los na zachód, niż na pewny na wschód (równolegle z rejestracją do wyjazdu trwała przymusowa wysyłka w głąb ZSRR, do kopalni Donbasu). Wydaje się też, że Polacy z dawnych ziem wschodnich stosunkowo szybko – już w 1945 r. – przyjęli do wiadomości ostateczność i nieodwracalność zmian. Władze poszczególnych republik podchodziły do kwestii kryteriów narodowościowych (a tym samym do wysiedlenia) zgodnie z własnymi, często czysto pragmatycznymi, celami. Np. na Ukrainie wręcz wywierały nacisk na Polaków, skłaniając ich do wyjazdu, zwłaszcza z miast. Z drugiej strony najwięcej przeszkód (przede wszystkim ludności wiejskiej) stawiały władze litewskie. Zjawiskiem powszechnym bowiem było odmienne traktowanie mieszkańców miast i wsi. O ile władzom zależało na jak najszybszym usunięciu bardziej świadomych mieszkańców miast, zwłaszcza Wilna i Lwowa, mających zarówno dla Polaków, jak Litwinów i Ukraińców znaczenie symboliczne, to w przypadku mieszkańców rejonów wiejskich przesiedlenia często przedłużano, nieraz wręcz sabotowano, obawiając się spadku produkcji rolnej. „Był okres – donosił z Białorusi w listopadzie 1945 r. polski urzędnik – kiedy nie zezwalano chłopowi zarejestrować się zanim nie zasieje, a po zasiewach, po 1-ym maja już nie rejestrowano, a dla zarejestrowanych nie było wagonów i znów trzeba było czekać. Ludność miejska i wszyscy poszukiwacze lekkiego zarobkowania mieli więcej możliwości otrzymania transportu i wyjazdu”. Bilans wysiedleń. Mieszkańcy miast byli bliżej informacji, punktów rejestracyjnych, polskich instytucji przesiedleńczych, środków transportu (co np. eliminowało długie oczekiwanie). Stanowili też grupę znacznie bardziej mobilną niż chłopi, którzy musieli zabrać z sobą sprzęty gospodarskie, inwentarz etc. W rezultacie na Wileńszczyźnie, gdzie zarejestrowało się do wyjazdu ok. 380 tys. osób, wyjechało około połowy. Jednak o ile z Wilna – 80 proc. zarejestrowanych, to z obszaru dawnego województwa wileńskiego – tylko 31,3 proc. Ogółem z Ukrainy wyjechało ponad 90 proc. osób zarejestrowanych do przesiedlenia, z Litwy – jak wspomniano – ok. 50 proc., a z Białorusi ok. 55 proc. W rezultacie, zarówno na Kresach, jak w głębi ZSRR pozostało co najmniej kilkaset tysięcy Polaków (dane są tutaj niezwykle rozbieżne – od 600 tys. do 1,6 mln), z których części (250 tys.) udało się przesiedlić do Polski w ramach tzw. drugiej repatriacji w latach 1955–59. Warunki przesiedleń Podróż. Czynnikami, które w istotny sposób powstrzymywały przed zarejestrowaniem się do przesiedlenia, były przede wszystkim, jak informował na początku września 1945 r. Stanisław Grabski, „niepewność losu oczekującego repatriantów w Polsce oraz fatalne warunki transportu”. Rzeczywiście, w obu tych przypadkach doświadczenia „dobrowolnie” przesiedlających się Polaków były nadzwyczaj podobne do losu przymusowo wysiedlanych Niemców. Nie było co prawda na Kresach obozów zbiorczych i etapowych, przez które często przechodzili Niemcy w Polsce czy Czechosłowacji. Była natomiast ta sama zasada: najpierw człowiek, potem pociąg. Przesiedleńcy musieli nieraz po kilka tygodni czekać na stacjach kolejowych na odejście pociągu, często bez możliwości ugotowania jedzenia, schronienia się przed deszczem czy zimnem, ciągle narażeni na rabunki. System taki – podobnie jak sama rejestracja – otwierał szerokie pole dla korupcji. Łapówki należało zapłacić za samo wejście do pociągu, jego ruszenie ze stacji początkowej, potem zaś z każdego przystanku, zwłaszcza z wielodniowego nieraz postoju na granicy. Przyczyną nieludzkich miejscami warunków przesiedlenia były również działania i zaniechania ludzkie – od nieumiejętnego organizowania transportów po wschodniej i zachodniej stronie granicy po przemoc i rabunek w czasie przejazdów i postojów. Nic też dziwnego, że podróże, trwające nieraz wiele tygodni, z zasady w odkrytych wagonach-węglarkach, zbierały – szczególnie w miesiącach jesienno-zimowych – tragiczne żniwo. Zwłaszcza że przesiedleń nie wstrzymano podczas mroźnej zimy 1945/46. W najzimniejszych miesiącach – od października 1945 r. do marca 1946 r. przesiedlono prawie 350 tys. osób. Na trudności transportowe miały również olbrzymi wpływ zniszczenia taboru i linii kolejowych oraz priorytety wojenne. Warunki klimatyczne połączone z bezwładem organizacyjnym prowadziły do stosunkowo wysokich strat. Nie należały do rzadkości takie transporty jak ten, który wyruszył 19 listopada 1945 r. z Buczacza w Galicji Wschodniej, by 10 grudnia – po 21 dniach! – dotrzeć do odległego o ok. 250 km Rzeszowa (961 osób – w tym 143 dzieci, 55 wagonów – w tym 14 krytych). Tylko podczas postoju na granicy zamarzły cztery osoby. Do dziś nie znamy nawet szacunkowych rozmiarów strat podczas przesiedlenia Polaków z Kresów i z głębi ZSRR. Równoleżnikowe osiedlenie. Większość wysiedleńców z Kresów osiedliła się na tzw. Ziemiach Odzyskanych: według danych PUR – 121 846 z Wileńszczyzny, 247 936 z Białorusi i 612 405 z Wołynia i Galicji Wschodniej. Transfer przebiegał zazwyczaj równoleżnikowo – z Ukrainy w kierunku Górnego i Dolnego Śląska, z Litwy i Białorusi do dawnych Prus Wschodnich i na Pomorze. 26,1 proc. Polaków z Wileńszczyzny osiedliło się w województwie gdańskim, 25,9 proc. w olsztyńskim, a tylko ok. 15 proc. we wrocławskim. Natomiast 37,9 proc. przesiedleńców z Ukrainy osiadło w województwie śląskim, a 35,4 proc. – we wrocławskim. Dotarcie do celu wcale nie musiało oznaczać zakończenia kłopotów. Przesiedleńców nieraz wyładowywano na jakiejś stacji lub po prostu w polu, gdzie znowu czekali – nieraz wiele tygodni – na przydział mieszkania lub gospodarstwa. Wzdłuż torów kolejowych błyskawicznie powstawały miasteczka szałasów zbudowanych z desek, worków, tektury, kawałków papy. W obozowiskach panowały zazwyczaj antysanitarne warunki, prowadzące do rozprzestrzeniania się chorób. Warunki osiedleń Na nowej ziemi. Polskiemu przesiedleńcowi wolno było zgodnie z umowami zabrać z sobą dwie tony bagażu na rodzinę (w latach 1944–48 przywieziono 71 213 koni, 139 272 sztuk bydła, 34 991 świń, 50 586 owiec i 168 960 narzędzi rolniczych). Rzeczywisty obraz był jednak znacznie mniej różowy. Wiele zależało bowiem nie od ustaleń międzypaństwowych, co od decyzji lokalnych władz, miejscowych układów i warunków. Władze poszczególnych republik lub rejonów w dowolny sposób interpretowały postanowienia umów. Tak np. Litwini traktowali wszelkie sprzęty domowe (np. materace) jako meble, zakazując ich wywozu. Próby wywiezienia mebli kończyły się nieraz ich rekwizycją. Majątek pozostawiony na Kresach miał zostać zrekompensowany na miejscu nowego osiedlenia. Jednak, jak to zazwyczaj bywa, teoria rozmijała się z praktyką. Dla części przesiedleńców nowy – często znacznie lepszy – dom, gospodarstwo czy mieszkanie łagodziły ból opuszczenia ojcowizny. Inni stracili nie tylko dawną małą ojczyznę, ale i całe mienie, uzyskując w zamian znacznie mniej (lub zgoła nic). Nieraz zdarzało się, że Kresowianin z właściciela stawał się tylko użytkownikiem, a uregulowanie praw własności do otrzymanych nieruchomości nie zostało zakończone do dzisiaj. Przede wszystkim jednak wspólnym doświadczeniem każdego (przymusowego) przesiedleńca jest obawa dotycząca nowego miejsca, w którym przyjdzie mu żyć. Przesiedleńcom z Kresów też nieobca była świadomość, że mogą być traktowani jako element obcy i konkurencja dla miejscowej ludności. W Polsce centralnej. Dlatego wyjazd i osiedlenie na terenach dawnej Polski, w granicach sprzed września 1939 r., był dla wielu Kresowian mniejszym złem. Tu byli znacznie bliżej swoich małych ojczyzn, tu nieraz mieli rodzinę, otoczenie było bardziej swojskie niż na dalekim i nieznanym Dolnym Śląsku czy Pomorzu. Jednak ich osiedlenie w Polsce centralnej kolidowało z planami władz, zarówno państwowych, jak terytorialnych. Pierwszym zależało na jak najszybszym – nawet kosztem chaosu i strat – zasiedleniu ziem poniemieckich, co miało pierwszorzędne znaczenie polityczne i gospodarcze. Władze próbowały więc odgórnie ograniczyć (lub wręcz zakazać) osiedlanie się Kresowian w Polsce centralnej. Nie chciano również pozostawiać w rejonach wzdłuż nowej granicy wschodniej elementu niepewnego, w naturalny sposób negatywnie nastawionego do ZSRR. Natomiast elitom terytorialnym, zwłaszcza przejmującym władzę komunistom, repatrianci nie tylko zakłócali spokój polityczny, ale również w pewnym stopniu burzyli dopiero budowany system klientalny. Przesiedleńcy bowiem teoretycznie byli pierwsi w kolejce do gospodarstw lub nieruchomości poniemieckich lub poukraińskich, na przejęcie których liczyli jednak również miejscowi. Zazwyczaj też ci ostatni wychodzili z rywalizacji zwycięsko, np. przejęli prawie 80 proc. gospodarstw poniemieckich na tzw. ziemiach dawnych. W połowie 1945 r. donoszono z Sochaczewa: „Władze miejscowe ustosunkowały się do osiedlania niechętnie. (...) Podczas gdy repatriant nie ma gdzie się osiedlić, człowiek miejscowy opiekuje się trzema i więcej gospodarstwami. Wszelkie usiłowania PUR, aby uregulować tę sprawę, utrudnia Pełnomocnik Reformy Rolnej”. Podobnie brzmiące raporty nadsyłano z Sierpca: „Osadzenie repatrianta napotyka na duże trudności. (...) PPR zabrania osadzać repatriantów na terenie powiatu, grożąc, że osiedlonych usunie się. Wszystkie gospodarstwa poniemieckie są obsadzone przez powierników, jakoby zasłużonych dla Państwa. Usunięcie takiego powiernika jest niemożliwe. Sekretarz PPR podał, że będzie honorował tylko polecenia od stronnictw politycznych, innych nie”. W atmosferze podsycanej hasłami „Wielkopolska dla Wielkopolan” czy „Pomorze dla Pomorzan” dochodziło nawet do zabójstw przesiedleńców ze wschodu. Mimo to procesy integracyjne przebiegły najszybciej właśnie w Polsce dawnej, gdzie przesiedleńcy ze wschodu byli stosunkowo nieliczni i rozproszeni. Na ziemiach poniemieckich. Na ziemiach zachodnich sytuacja przedstawiała się odmiennie. Ziemi i domów było tam wprawdzie dużo, ale niemało też konfliktów powodowanych koegzystencją różnych grup: Niemców, autochtonów, przesiedleńców z Kresów i Polski centralnej, Ukraińców wysiedlonych podczas Akcji Wisła, repatriantów z Francji, Niemiec, Rumunii, Jugosławii czy uczestników wojny domowej w Grecji. Różniły się te grupy pod względem kulturowym, historycznym, poziomu cywilizacyjnego (wyróżniali się np. reemigranci z Francji), wyznania (oprócz katolików prawosławni lub greckokatoliccy Ukraińcy i Polacy, Żydzi, ewangelicy na Mazurach). Przesiedleńcy z Polski centralnej dominowali zarówno pod względem liczebnym (już w końcu 1945 r. na obszarach poniemieckich mieszkało ich ponad 1630 tys. wobec 400 tys. z Kresów), jak politycznym czy zdolności adaptacyjnych. Jeżeli też większość przesiedleńców z Kresów pochodziło ze wsi, to lepiej zurbanizowane ziemie zachodnie potrzebowały fachowej ludności miejskiej. Lokalne władze usiłowały więc prowadzić samodzielną politykę wobec przesiedleńców. Znamienny jest przykład Wałbrzycha, gdzie już w końcu 1945 r. postanowiono wstrzymać napływ na teren miasta i powiatu transportów z ZSRR. Często przenoszono nad Odrę lub jeziora mazurskie dawne uprzedzenia, animozje i stereotypy znad Wisły czy Dniestru; Polacy wrogo podchodzili do Ukraińców i Żydów, których ok. 120 tys. osiadło na Dolnym Śląsku i Pomorzu Zachodnim. Wszystkie zaś grupy napływowe były zgodne w niechęci (czasem nienawiści) do Niemców i autochtonów. Powody były zarówno natury historycznej, jak pragmatycznej (przejmowanie majątku etc.). Animozje prowadziły także do zamykania się poszczególnych grup (dotyczyło to zwłaszcza ludności rodzimej i Ukraińców). Ministerialny okólnik. Konflikt między przesiedleńcami ze wschodu i Polski dawnej był na tyle głęboki, że zmusił władze centralne do interwencji. Ministerstwo Ziem Odzyskanych wydało w sierpniu 1946 r. specjalny okólnik, zwracający uwagę, że „w dziele odbudowy państwowości polskiej nader doniosłą rolę odgrywają procesy stapiania się w jedną całość poszczególnych grup ludności, objętych ruchami migracyjnymi, będącymi następstwem wojny. Wśród grup tych na szczególną uwagę zasługują repatrianci. (...) Ludzie ci przez swój powrót do Kraju dowiedli patriotyzmu i aktywnego ustosunkowania się do nowej rzeczywistości Polski Demokratycznej – jeśli się zważy, że dla osiągnięcia takiej decyzji zwalczyć trzeba było silne opory, wynikające z konieczności pozostawienia znacznej części mienia, z przywiązania do miejsca zamieszkania i otoczenia, z obaw przed niepewną przyszłością. (...) Z tych też powodów należy się repatriantom, stanowiącym element słabszy ekonomicznie, oderwany od swych warsztatów pracy – wszelka możliwa pomoc i opieka ze strony władz państwowych. (…) W przeciwnym bowiem wypadku może wytworzyć się wśród repatriantów atmosfera zawodu, goryczy i przygnębienia, osłabiająca zbiorowy wysiłek budowy lepszego jutra”. Migracyjny tygiel. Nie brakowało jednocześnie czynników sprzyjających integracji. Większość Niemców wysiedlono, duża część społeczności żydowskiej wyemigrowała po pogromach w Krakowie (sierpień 1945 r.) i Kielcach (lipiec 1946 r.), ustawą z 8 stycznia 1951 r. uregulowano kwestie obywatelstwa. Ważne role integracyjne grały szkoła, zatrudnienie, Kościół, działalność w organizacjach społecznych i politycznych. Powstające na tej podstawie nowe więzi międzyludzkie stopniowo prowadziły do wygasania antagonizmów i łagodzenia kontrastów. Najszybciej działo się to w miastach, zwłaszcza dużych, bardziej podatnych na przemiany modernizacyjne. Należy również pamiętać, że wśród przesiedleńców był duży odsetek ludzi młodych, dynamicznych, myślących raczej o przyszłości niż rozpamiętujących przeszłość. Zwłaszcza że opuszczone Kresy – najbiedniejszy region biednej II Rzeczpospolitej, targany waśniami etnicznymi – bynajmniej nie były szczęśliwą Arkadią. Ziemie Odzyskane dawały zaś niemałe możliwości awansu, zarówno kulturowego, jak ekonomicznego. Nic też dziwnego, że przyrost naturalny był na ziemiach poniemieckich, zwłaszcza poza tradycyjnymi obszarami autochtonicznymi (Śląsk Opolski, Mazury), znacznie wyższy niż w reszcie Polski w granicach z 1939 r. Integracja tego migracyjnego tygla trwa do dzisiaj, przynosząc niezwykle ciekawe wyniki społeczne, kulturowe, ale także polityczne i gospodarcze. Żywe są w tej części Polski tradycje kresowe, a jednocześnie to stąd pochodzą posłowie niemieccy do Sejmu, a Szczecin jest znaczącym ośrodkiem kultury ukraińskiej. [Artykuł pochodzi z najnowszego wydania Pomocnika Historycznego „Z Kresów na Kresy”. Pełne wydanie pomocnika można kupić w sklepie POLITYKI]
INlk.